Nieco bez echa przeszedł ostatni skandal z węgierskim dziennikarzem Péter Újem, który komentując w swoim dzienniku jakieś wino produkowane przez państwowy kombinat T. Zrt., użył określenia „gówno” oraz wyraził w dodatku zdziwienie, że ludność to pije. Naddunajski Sąd Najwyższy (sic!) na wniosek producenta skazał go na karę grzywny i przeprosiny. Sąd w Strassburgu karę uchylił i nakazał wypłatę rekompensaty dziennikarzowi.
Ciarki mnie przeszły i przechodzić nie chcą, bo za swoje winiarskie pisarstwo już dawno musiałbym dostać dożywocie lub czapkę. Pewnie jednak czapkę, dla pewności, bym nie próbował spod celi przemycać grypsów z kolejnymi opisami.
Kwieciste opisywanie win nieco mi przeszło w ostatnich kilkunastu latach, ale z zupełnie innych powodów. Otóż robienie komuś wrzut z określeń typu „zapach pod mostem w Kairze o poranku po burzy” czy „aromat meksykańskiej plaży” jest bez sensu dla kogoś, kto tam nigdy nie był, podobnie jak dla mnie porównanie czegoś do zapachów płynących z Tybetu czy z przejścia podziemnego we Władywostoku. Nigdy tam nie byłem.
Z tych samych powodów unikam też określeń zbyt wysublimowanych i osobistych, np. „płyn rozmrażający do polewania zwrotnic tramwajowych”, choć świetnie oddaje ono sedno sprawy w pewnych sytuacjach, zaś ja przez kilka lat wracałem z redakcji jednej z gazet zimnymi nocami, kiedy pracownicy MPK obficie stosowali ten preparat.
Rzadko stosuję też porównania abstrakcyjne, ale możliwe – przy pewnym wysiłku intelektualnym – do wyobrażenia. Jak choćby całkiem fajny „asfalt nadziewany grzybami”, co w przypadku pewnej grupy zupełnie popsutych win, jest opisem idealnym. Może dlatego nie używam, bo część winomanów może faktycznie nie zrozumieć intencji. Kiedyś za określenie (bardzo zresztą pozytywne) „kocie siki” dostałem od jednego z importerów faks z obelgami.
Ale „gówna” bym bronił z powodów zasadniczych. Gówno nie wymaga doprecyzowania – jest bardzo pojemne. I nie musimy dokładnie określać, który element wina jest gówniany, bo każdy jeden eliminuje dane wino w całości. W dodatku – nie ma czym zastąpić tego określenia, w sensie cząstkowym i ogólnym. Opis Úja brzmiał mniej wiecej tak: „To wino przyprawia o łzy: jest kwaśne, toporne, utlenione, powstaje ze złych produktów, z których większość to resztki. Wyczuwa się w nim czarną pleśń, zbutwiałą beczkę i nieco cukru z Szerencs.” Hm, no i jak to opisać? Pasuje tylko jedno określenie, którego właśnie użył dziennikarz.
Słowo „gówno” nie należy do podstawowych w moim codziennym słownictwie. Nie tylko winiarskim. Mało tego – pamiętam jeszcze czasy, kiedy stałem za nie w kącie. Ale w dzisiejszych czasach nie jest też niczem nadzwyczajnym. I wielu z nas używa go nie tylko wtedy, kiedy dotyczy meritum, czyli swojej leksykalnej istoty.
Pamiętam, jak kiedyś ksiądz tłumaczył mi oraz moim kumplom na religii w podstawówce, dlaczego nie powinno się używać powszechnie słowa „kur...a”. Otóż dlatego, że wypacza się w ten sposób jego podstawowe znaczenie, zaś w takim wypadku zastosować go można. Ksiądz radził jednocześnie, byśmy jednak tego nie czynili, bo jeszcze nie wiemy dokładnie, o co się rozchodzi i można kogoś urazić.
Nauki księdza przegrały z czasem i społecznym postępem, a wspomniane słowo jest nie tylko powszechne, ale – co najbardziej zaskakujące – może być też pozytywem („O kur…a! Ale zaj...e wino!” – słyszałem setki razy). W przypadku węgierskiego dziennikarza jestem pewien, że ujął on istotę sensu aż nadto dokładnie. I nawet mój ksiądz by go rozgrzeszył.
Wojciech Gogoliński
poniedziałek, 22 sierpnia 2011
wtorek, 12 lipca 2011
Bujda na resorach?
Kiedy poznałem bordoską klasyfikację z 1855 roku, odruchowo nauczyłem się jej na pamięć (były to czasy, kiedy nie było internetu, a cenne książki się pożyczało). To bezmyślne kucie nie uchroniło mnie jednak od twórczego myślenia. Większość pozycji w zestawieniach już dawno zapomniałem, zaś nad samą jej istotą nie przestaję się zastanawiać. A ilekroć pojawia się dyskusja na jej temat, wątpliwości powracają.
Właśnie ostatnio przygotowując następny temat wydania do „Czasu Wina” o Bordeaux, w redakcji rozgorzała dyskusja – jak ważna jest ta najsłynniejsza klasyfikacja i czy – dziś – jest jeszcze w ogóle coś warta? Moim zdaniem to śmieć, ale jednocześnie fajna historycznie rzecz, o której warto czasem poczytać i pogadać.
Teoretycznie klasyfikacja ta funkcjonuje i obowiązuje niezmiennie (z jednym wyjątkiem) od ponad 150 lat. Zgodnie zaś z moją „religią” nie można przypisać czemuś wiecznej, niezbywalnej jakości, na zawsze i zupełnie à priori. Rozumiem, iż od czegoś można oczekiwać, że będzie dobre lub świetne, bo poprzednie jego wersje, i te jeszcze wcześniejsze, też były super. Chodzi o to, że odkąd poznałem zasady oceny win, jestem przekonany, że takowe powinno się oceniać post factum, czyli po zdegustowaniu. Nie wierzę w to, że jeśli dziś jakieś wino dostanie „w ciemno” 100 punktów, to powinniśmy oczekiwać, że jajogłowi za półtora wieku będą tego samego zdania.
Z drugiej jednak strony Klasyfikacja 1855 wyznacza pewną epokę oceniania win. Nie chodzi mi o to, że mamy do niej sentyment ani o to, że nie było wówczas Roberta Parkera, więc radzono sobie, jak umiano. Chodzi o to, że ona się z grubsza… sprawdza. Każdy powie, że ta klasyfikacja wyglądałaby dziś inaczej, że jest z dziesięć win w Bordeaux, które regularnie „leją” te z pierwszej piątki. Niemniej jakości, a także i cen, win z pierwszej piątki możemy być pewni.
Dlaczego? Bo nie chodzi o to, że wybrano wtedy najlepsze parcele. Moim zdaniem to działa bardziej na zasadzie domina, a właściwie klasycznej frazy: „noblesse oblige”. Każdy, kto kupuje dziś lub dziedziczy wielkie château nie ma celu wyrobu win stołowych ani też potrzeby eksperymentowania. Chce, stać go, ma ambicje i robi wina wielkie. Oczywiście – te wina się zmieniają, ale na swój sposób zawsze są i pozostaną wielkie. I taki właśnie jest wpływ ten starej klasyfikacji.
Właśnie ostatnio przygotowując następny temat wydania do „Czasu Wina” o Bordeaux, w redakcji rozgorzała dyskusja – jak ważna jest ta najsłynniejsza klasyfikacja i czy – dziś – jest jeszcze w ogóle coś warta? Moim zdaniem to śmieć, ale jednocześnie fajna historycznie rzecz, o której warto czasem poczytać i pogadać.
Teoretycznie klasyfikacja ta funkcjonuje i obowiązuje niezmiennie (z jednym wyjątkiem) od ponad 150 lat. Zgodnie zaś z moją „religią” nie można przypisać czemuś wiecznej, niezbywalnej jakości, na zawsze i zupełnie à priori. Rozumiem, iż od czegoś można oczekiwać, że będzie dobre lub świetne, bo poprzednie jego wersje, i te jeszcze wcześniejsze, też były super. Chodzi o to, że odkąd poznałem zasady oceny win, jestem przekonany, że takowe powinno się oceniać post factum, czyli po zdegustowaniu. Nie wierzę w to, że jeśli dziś jakieś wino dostanie „w ciemno” 100 punktów, to powinniśmy oczekiwać, że jajogłowi za półtora wieku będą tego samego zdania.
Z drugiej jednak strony Klasyfikacja 1855 wyznacza pewną epokę oceniania win. Nie chodzi mi o to, że mamy do niej sentyment ani o to, że nie było wówczas Roberta Parkera, więc radzono sobie, jak umiano. Chodzi o to, że ona się z grubsza… sprawdza. Każdy powie, że ta klasyfikacja wyglądałaby dziś inaczej, że jest z dziesięć win w Bordeaux, które regularnie „leją” te z pierwszej piątki. Niemniej jakości, a także i cen, win z pierwszej piątki możemy być pewni.
Dlaczego? Bo nie chodzi o to, że wybrano wtedy najlepsze parcele. Moim zdaniem to działa bardziej na zasadzie domina, a właściwie klasycznej frazy: „noblesse oblige”. Każdy, kto kupuje dziś lub dziedziczy wielkie château nie ma celu wyrobu win stołowych ani też potrzeby eksperymentowania. Chce, stać go, ma ambicje i robi wina wielkie. Oczywiście – te wina się zmieniają, ale na swój sposób zawsze są i pozostaną wielkie. I taki właśnie jest wpływ ten starej klasyfikacji.
piątek, 17 czerwca 2011
Narodziny bezsensu
Jestem – a właściwie wszyscy jesteśmy – świadkami narodzin nowej włoskiej białej apelacji spolento. Powstaje w środkowej Umbrii, w okolicach miasteczek Montefalco i Spolento. Nowe wina oparte będą na starej odmianie trebbiano spolentino (min. 85%), która – pomimo mylącej nazwy – nie ma nic wspólnego ani z trebbiano toscano, ani z innymi odmianami z tym członem w nazwie. Badania genetyczne wykazały, że to faktycznie zupełnie inny twór. Jednak miejscowi nie przyjmują do wiadomości, że być może w związku z tym warto by zmienić nazwę szczepu. Choćby z uwagi na możliwość pomyłki. 99 tys. na 100 tys. kupujących to wino z oczywistych powodów nie będzie sprawdzała, z czego powstała zawartość butelki. Wybierze znaną im dobrze nazwę „trebbiano”.
W samym Spoleto degustowałem te wina przedpremierowo, bo dopiero od jesieni, czyli rocznik 2011, będzie nosił na etykiecie określenie „DOC Spoleto”. Miałem kontakt z 12 winami. I każde z nich było inne. Z trudem poklasyfikowałem je w trzy grupy, a więc takich, które ewoluowały w kierunku malwazyjnym, innych – rieslingowatych. Oraz grupę próbek, które – gdybym nie widział etykiety – zaklasyfikowałbym jako ewidentne sauvignon blanc.
I wtedy zadałem sobie pytanie – po co tworzyć nową apelację, kiedy w zasadzie wszystkie wina nie mają żadnych cech wspólnych. Dociekałem tych faktów, bo prawodawstwo włoskie przewiduje jakieś wspólne parametry aromatyczno-smakowe dla win z jednej apelacji. Od producentów dowiadywałem się, że u nich uprawy trebbiano spolentino to albo nowość, albo też jakieś stare krzewy odziedziczone po przodkach. Dopiero teraz powstają nowe wysady.
Tylko – pytam – po co komu apelacja, która niczego nie wyjaśnia, niczego specjalnie nie kodyfikuje, ani nie wnosi nic nowego? Trochę to wygląda na zaspakajanie aspiracji i dowartościowanie kilkunastu małych producentów.
Co gorsza – takie twory w Europie się mnożą. Apelacje, które miały ułatwić życie konsumentom w rozpoznaniu wina, które kupują – bynajmniej nie spełniają takiego zadania.
Jakie to szczęście, że Nowy Świat nie powielił europejskich błędów. Zaś od miejsca pochodzenia wina nie oczekuje się tego, że będzie podobne do wszystkich w okolicy.
W samym Spoleto degustowałem te wina przedpremierowo, bo dopiero od jesieni, czyli rocznik 2011, będzie nosił na etykiecie określenie „DOC Spoleto”. Miałem kontakt z 12 winami. I każde z nich było inne. Z trudem poklasyfikowałem je w trzy grupy, a więc takich, które ewoluowały w kierunku malwazyjnym, innych – rieslingowatych. Oraz grupę próbek, które – gdybym nie widział etykiety – zaklasyfikowałbym jako ewidentne sauvignon blanc.
I wtedy zadałem sobie pytanie – po co tworzyć nową apelację, kiedy w zasadzie wszystkie wina nie mają żadnych cech wspólnych. Dociekałem tych faktów, bo prawodawstwo włoskie przewiduje jakieś wspólne parametry aromatyczno-smakowe dla win z jednej apelacji. Od producentów dowiadywałem się, że u nich uprawy trebbiano spolentino to albo nowość, albo też jakieś stare krzewy odziedziczone po przodkach. Dopiero teraz powstają nowe wysady.
Tylko – pytam – po co komu apelacja, która niczego nie wyjaśnia, niczego specjalnie nie kodyfikuje, ani nie wnosi nic nowego? Trochę to wygląda na zaspakajanie aspiracji i dowartościowanie kilkunastu małych producentów.
Co gorsza – takie twory w Europie się mnożą. Apelacje, które miały ułatwić życie konsumentom w rozpoznaniu wina, które kupują – bynajmniej nie spełniają takiego zadania.
Jakie to szczęście, że Nowy Świat nie powielił europejskich błędów. Zaś od miejsca pochodzenia wina nie oczekuje się tego, że będzie podobne do wszystkich w okolicy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)