Czas Wina

piątek, 19 lipca 2013

Wielki Pan z Gruzji

Każdy sezon winiarski ma swoje przeboje. Raz mówi się o mikrooksydacji, innem czasem o brecie, dalej o nawadnianiu kropelkowym, wreszcie o jakimś regionie (apelacji), która nagle wyrasta na gwiazdę – zasłużenie lub nie, ale to inna sprawa (czas pokaże). Rzecz jasna – wszystkie te rzeczy są ważne, niekiedy – ważne jak jasny gwint. Jednak kiedy spotykając kolejnych winiarzy lub dziennikarzy, ewentualnie odwiedzając różne wydarzenia winiarskie przez dłuższy czas nie można z nikim normalnie, fajnie pogadać o podstawowych sprawach, jak choćby o chorobach wirusowych nebbiolo, nowych podkładkach, które jednak nie są tak odporne, jak je kiedyś reklamowano, albo przynajmniej o procentowej zawartości „psiar” w nowych krzyżówkach vinifery z Geisenheim, to ja wysiadam jak Piłsudski z czerwonego tramwaju. Szlag mnie trafia, kiedy kto - niepytany – od razu musi wyrazić swoje zdanie, o aktualnym temacie, który w jego mniemaniu jest właśnie cool. miast mówić o własnych winach.

A tu nagle pojawiło się rkaciteli! To nie tego kalibru temat sezonu, jak te wspomniane wyżej, ale jak zacząłem grzebać w pamięci, to okazało się, że od roku, a może nawet nieco dłużej „nadziewam” się na ten szczep. W różnych okolicznościach, z różnych powodów. I akurat tutaj mnie to nie razi – są to odosobnione przypadki, które układają się jednak w pewną całość. Zdałem sobie z tego sprawę kilka dni temu, kiedy w Stanach zapytano kilku sommelierów z najlepszych amerykańskich restauracji, o to, co polecają swoim klientom z bogatej listy rodzimych win. Rodzimych – to znaczy amerykańskich. Padały nazwy różnych flaszek – znanych, mniej znanych, okrzyczanych lub takich, które w tym sezonie są akurat trendy. Ale osłupiałem, kiedy jedna z koleżanek (Juliete Pope, z restauracji Gramercy Tavern w Nowym Jorku) śmiało wymieniła m.in. rkaciteli z… Finger Lakes, czyli z północno-zachodnich okolic… Nowego Jorku. Hm – mówiąc krótko, wiedziałem o takich „wprawkach” na Wschodnim Wybrzeżu, podobnie jak o toskańskim malbeku (którego degustowałem!), ale co innego wiedzieć, a co innego spotkać się z taką propozycją np. w słynnej florenckiej restauracji!

Rkaciteli, fot. Wojciech Bosak

Rkaciteli to odmiana fascynująca. Nie należy rzecz jasna brać na serio dżygickich zapewnień, że istnieje w Gruzji od pięciu tysięcy lat – setki mutacji, klonów, siedlisk nie pozostawiają wątpliwości, że szczep ewoluował. Musiał się rozwijać. Ale faktem jest, że badania genetyczne pokazują, iż jest to odmiana bodaj najbardziej dziś zbliżona do winorośli dzikiej, a więc z czasów wczesnego udomawiania winorośli w ogóle. W dodatku jest to szczep bardzo specyficzny – charakteryzuje się potężną kwasowością, co – by ją zharmonizować i zwiększyć ilość cukrów – prowadzi do tego, że jest dziś jedną z najpóźniej zbieranych białych odmian. Owa kwasowość to także dowód na pierwotność i starość szczepu. I fajnie!

Miedzy innemi z tego też powodu dość spokojnie aklimatyzuje się w różnych strefach klimatycznych (także chłodniejszych – Finger Lakes!), i dlatego tak łatwo w czasach RWPG rozprzestrzeniła się w sowieckiej strefie wpływów, od rodzimej Gruzji, sąsiednie: Armenię i Azerbejdżan, aż po Ukrainę i Mołdawię, a potem Węgry, Rumunię i Bułgarię. Starsi Czytelnicy powinni pamiętać bułgarskie etykiety właśnie z napisem „Rkatsiteli”, które w czasach gierkowskich nie były odosobnionym zjawiskiem na polskich stołach. A ile było flaszek bez tej informacji, gdzie rkaciteli była koniem pociągowym „kupaży” z różnych „win” schodzących z taśm montażowych regionalnych oddziałów Centralnych Piwnic Win Importowanych! Dziś odmianę sadzi się także… w Kalifornii i Australii! No i oczywiście w Chinach. To jasne.

Jednak największą i ciągle niezbadaną zagadką jest fenomenalna wprost wydajność szczepu. Niemal identycznej jakości wino można osiągnąć zbierając cztery tony owoców z hektara, jak i… 12 ton!!! Wystarczy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby trzykrotnie podkręcono „osiągi” w okolicach miasta Bordeaux lub w jakiejkolwiek z europejskiej apelacji! Stary Świat dawno zająłby by się wyrobem wyłącznie buraków cukrowych i rzepaku, a następne pokolenia nie kojarzyłoby Bordeaux z winem w ogóle!
Czy zatem rkaciteli wita się już z gąską – z kolegami z kolumny międzynarodowych szczepów? (No może nieco przesadzam, ale oby nie!). Wojtek Bosak (winologia.pl) powiedział mi przed chwilą, że „o mało do reszty nie posiwiał, kiedy przez przypadek podano mu niedawno w podtbiliskim monastyrze na poły domowego rkaciteli z… 2003 roku”. – To jakbym smakował najlepszego grünera!

Problem w tem, aby tylko Gruzini nie „spierniczyli” tego dobra, bo taka odmiana musi mieć swój „matecznik”, wzór, modelowe przykłady – z Gruzji właśnie płynące. Tymczasem po ponownem otwarciu rynku rosyjskiego – po kilku latach celowania w odbiorców zachodnich – zewsząd płyną czarne wieści o spadku jakości kaukaskich win i możliwym nawrocie do masówki. A wtedy intrygująca rkaciteli wróci do punktu wyjścia. Ani Finger Lakes, ani nawet Bułgaria, Mołdawia czy Chiny nie „pociągną” tego szczepu na międzynarodowej niwie. Tak jak bez Niemiec (z Alzacją i Austrią oczywiście) riesling byłby tylko lokalnym objawieniem w różnych miejscach. I na objawieniu by się skończyło, a tu twarde „fakta” niezbędne są, a nie wiara.

Wojciech Gogoliński

PS Przyciąłem właśnie 33-letni krzew niagary (na 90% właśnie jej, bo nikt nie wie dziś, co to dokładnie jest), uczyniłem dwie sadzonki i przypalikowałem je w ogrodzie matki. Mam nadzieję, że „chwycą”, bo jeśli nie, to zwątpię w demokrację i w Amerykę w ogóle…