Czas Wina

piątek, 30 kwietnia 2010

Nad brzegami Babilonu...

Był lutowy wieczór w średniowiecznym, malutkim Montalcino, kiedy po trzydniowej, zmasowanej degustacji lokalnych win, dziennikarze zaczęli się powoli zbierać w eleganckiej i drogiej restauracji Re di Macchia (via Saloni 21). Trzeba było przecież jakoś odreagować tę trzydniówkę ciężkiej harówki.

Jedzenie było wyborne i w wielkiej abundancji, my zaś zmęczeni, choć weseli, bo brunello di montalcino (także w wersji riserva) lało się swobodnie i w wielkiej rozmaitości, a w dodatku mogliśmy wybierać, co chcieliśmy.
Do mojego stolika przydzielono oczywiście – taki zwyczaj – młodego producenta, który jednak nie mówił po angielsku. Szybko więc po włosku wypytaliśmy go o wszystko, co dotyczy jego win i winnicy, poczym spokojnie przeszliśmy na angielski, i w tym to języku wywiązała się zajmująca, dwugodzinna dyskusja. Sprawa szybko zeszła na narzekanie, bo to podstawa naszej pracy – zachwyty wyrażamy raczej piórem. Wkrótce doszliśmy do spraw ostatniego kryzysu ekonomicznego, a potem – zupełnie niespodziewanie – zaczęliśmy typować najbardziej nieprzyjazne dla żurnalistów obszary winiarskie na świecie. Zdziwienie nasze było wielkie, gdy okazało się, że mamy ten sam typ: najbardziej wrednym regionem jest... Burgundia!
– Słuchajcie no! – snuł swoją opowieść znany mi od lat, a teraz mocno podenerwowany kolega z Austrii. – Dwa tygodnie temu wybrałem się do Beaune (winiarska stolica Burgundii). Robię tak co roku. Sam sobie opłaciłem przejazd, noclegi i żarcie. A to u nich sporo kosztuje, jak wiecie, psia krew! Przyjechałem, nawet się nie odświeżyłem i zaraz popędziłem z wizytą do pierwszego winiarza, z którym byłem umówiony. To mały, posiadający może kilkanaście arów winnic i parę beczek w piwnicy. Przyszedłem spóźniony o 10, może 15 minut, tuż po piątej popołudniu. A ten głąb mówi mi (oczywiście po francusku, bo nie jest świadom istnienia innych języków), że on o piątej zamyka, i żebym ewentualnie przyszedł jutro, jeśli dalej chcę. Cholera – co to, biuro! Związki zawodowe mu nie pozwalają? Myślałem, że jasny szlag mnie trafi! To ja się tłukę przez pół Europy, a pisząc o nim, przecież pośrednio sprzedaję jego wina – sam by nic sprzedał, bo wina drogie, jest ich mało, a pieniędzy na promocję czy reklamę koleś nie ma, bo skąd! Po prostu chciało mi się od razu wracać.
Do dysputy przyłączyli się pozostali, a ich wywody z grubsza były podobne. Zwłaszcza psioczyliśmy na to, co najbardziej charakterystyczne w Burgundii: że i tak winiarze rzadko dają dziennikarzom do degustacji swoje najlepsze wina. Więc jak o nich pisać?
Te słuszne narzekania przypomniały mi starotestamentowe słowa psalmu: „Nad brzegami Babilonu siedzieliśmy i płakaliśmy.” I nie chodzi tu wcale o słynny akademik Babilon na krakowskim miasteczku studenckim, gdzie podczas studiów chodziło się po zamelinowaną wódkę.
Burgundia winna przeprowadzić gruntowne zmiany w podejściu do osób ją odwiedzających. Bo jeśli inne duże magazyny winiarskie przestaną o nich pisać z automatu, czy przyzwyczajenia, to miejscowe winiarstwo stanie się skansenem. I także dlatego, że inne francuskie regiony siedzą im na kole. Dziś znacznie przyjemniej pojechać do Langwedocji czy Prowansji. Tam przynajmniej nie zapomniano, co to zwykła gościnność…