Czas Wina

wtorek, 28 kwietnia 2015

Zawirowania w bąbelkach

Wiele się ostatnio mówi i pisze o szampanie, w bardzo różnych kontekstach. Od spraw sądowych, przez bałtyckie wykopaliska po trwającą batalię o degorżację i sposoby etykietowania butelek.

Ciągnąca się latami sprawa Jayne„Champagne” Powell australijskiej dziennikarki i wykładowczyni na kursach o winach musujących szybko się nie skończy. Comité Interprofessional du Vin de Champagne (CIVC), czyli rada skupiająca producentów szampana od dłuższego czasu ściga ją za komercyjne używanie określenia „champagne” jako zawodowego przydomka w jej pracy. Prawnicy producentów, po wieloletnich groźbach, które miały zniechęcić ją do używania tej nazwy, w grudniu zaciągnęli ją przed australijski sąd, gdzie na podstawie prawie 300-stronicowego oskarżenia chcieli zmusić ją zaprzestania niecnych praktyk. Jednak w trzydniowej batalii jej prawnik nie ugiął się i sąd nakazał mediację. Ta nic nie dała, więc sprawa wraca przed sąd. Mimo absurdalności zarzutów, Champagne Jayne i jej prawnicy nie są pewni wygranej – boją się także jej przyjaciele i uczniowie, więc założyli fundusz wsparcia nauczycielki.


W międzyczasie producenci szampana i CIVC pokłócili się między sobą w sprawie ewentualnego obowiązkowego podawania na etykietach daty degorżacji, czyli czasu jakie wino spędziło w piwnicy po tym zabiegu. Degorżacja to usuwanie z butelek osadu i uzupełnianiu ich tzw. liqueur d’expédicion – winem i ewentualnie syropem cukrowym. Zwykle takie flaszki nie leżakowały już zbyt długo, ale teraz – i chyba słusznie – część producentów nosi się z zamiarem podawania takiej informacji na etykietach. W zasadzie wszyscy zainteresowani i CIVC twierdzą, że to póki co ledwie dyskusja, ale czytając sprzeczne opinie różnych producentów, wydaje się, że gdy przyjdzie co do czego, ta „dyskusja” rozpali wytwórców do czerwoności.

Tymczasem – na osłodę – prasa branżowa (i nie tylko) huczy od doniesień o degustacji i analizie zawartości butelek z szampanem, znalezionych w 2000 roku na dnie Morza Bałtyckiego u wybrzeży Wysp Alandzkich, szwedzkojęzycznego archipelagu należącego do Finlandii. Wydobyto wówczas 168 butelek szampana z wytwórni Veuve Clicquot Ponsardin, Heidsieck i Juglar, pochodzących z lat 40. XIX wieku, z których większość już trafiła na aukcje. Ponieważ wino było bardzo słodkie – około 150 g/l cukru – w pierwszej chwili sądzono, że transport z niemieckiego portu Lubeka przeznaczony był na rynek carskiej Rosji, jednak wkrótce okazało, że odbiorcą musiał być ktoś inny, bowiem w u naszego wschodniego sąsiada pito wówczas jeszcze słodsze wina musujące. Jeśli były zbyt „wytrawne” – na stołach stawiano specjalne srebrne naczynia z cukrem, by każdy mógł wedle uznania „wzbogacić” niedoskonałości wina.

W każdym razie wino zachowało się dobrze w ciemnej morskiej toni, ma ponoć posmak tytoniu i skóry, ale nie do końca wiadomo, ile zawierało dwutlenku węgla. W znalezionych butelkach jest go około 2 g na litr, a w dzisiejszych szampanach – 10-11 g na litr. Przypuszcza się, że część bąbelków mogła się ulotnić przez korek. Dziś jednak korkuje się szczelniej, więc kilka firm postanowiło na próbę zatopić dziś nieco swoich butelek w morzu, by wydobyć je za kilka lat.

Wojciech Gogoliński

piątek, 10 kwietnia 2015

Co jest w butelce wina, czyli o fachowych poradach sommelierskich

Przeczytałem niedawno fascynujący tekst o winach. W sumie to nic dziwnego – w końcu zajmuje się winem. Jednak ten zapadł mi szczególnie w pamięć. Ukazał się w identycznej treści w kilku gazetach lokalnych należących do pewnego koncernu. Nieważne, kto był autorem ani gdzie to opublikowano – chodzi o szerszą refleksję.

Nie zdziwiło mnie zupełnie niefachowe nazewnictwo. W niebranżowych pismach takie rzeczy się zdarzają – dziennikarz w końcu nie musi się znać na wszystkim, ale poważny research go jednak obowiązuje. Gdyby ktoś mnie zmusił do napisania tekstu np. o rajstopach, popełniłbym pewnie takie same gafy. Ale na szczęście o rajstopach pisać nie muszę. Podobnie jak o oponach zimowych czy turkuciu podjadku (Gryllotalpa gryllotalpa), którego nazwa zawsze mnie fascynowała.

„Wino to napój alkoholowy, otrzymywany podczas fermentacji” – jest taka informacja w tekście. Fermentuje się raczej moszcz lub miazgę, ale tutaj nie widzę problemu. Jednak już stwierdzenie: „Wina słabe mają do 10 proc. alkoholu, średnie do 14 proc., a mocne 18 proc.” budzi moje wątpliwości. Jeśli wino ma 14 procent alkoholu, to – na miły Bóg – według mnie i znanych mi osób – jest potworem wagi ciężkiej, bardziej Witalijem Kłyczko niż Agnieszką Radwańską. Dawno też nie piłem wina poniżej 10 procent, chyba że starego, alzackiego słodkiego rieslinga (który mimo niskiej zawartości alkoholu uznaję za wino ciężkie). Ale to nic. Te 18 procent byłoby do przyjęcia, gdyby nie następne zdanie, w którym mówi się, że „istnieją też wina wzmacniane etanolem”. Skoro tak, to jakie wina niewzmacniane mają np. 18 procent? Moja wiedza zdaje się tu na nic.

Dalej jest oczywiście o dawno nieaktualnej zasadzie, że do ryb i białych mięs – białe… itp. Widomo, o co chodzi. Ale, że potrawy z jaj idealnie komponują z… winami białymi – to już chyba lekka przesada. Nieco dziwi mnie takie dziennikarstwo, zwłaszcza że ma ono wymiar poradnikowy, a więc czytelnicy będą teraz do jajecznicy żądać – dajmy na to – białego burgunda czy austriackiego grünera z Wachau, uznając to za wyśmienity pomysł. W dodatku będą to polecać swoim bliskim i znajomym.
Nie wiem, czy dziennikarze tych gazet nie usłyszą pewnego dnia dobiegającego zza okien dźwięków El Degüello – „Pieśni o podrzynaniu gardeł”, jaką zagrają im byli amatorzy jajecznicy ze średnim winem białym o mocy 14 procent. Pieśń jaką Meksykanie grali amerykańskim rebeliantom broniącym Alamo w Teksasie. A później dzielnemu szeryfowi Johnowi T. Chance’owi (John Wayne), który chronił więźnia w swoim areszcie w westernie Howarda Hawksa – Rio Bravo z 1959 roku.

Jednak nie tylko u nas znajdziemy takie „porady” i „pożyteczne informacje”. Tak zdaje się być wszędzie. Na przykład ostatnio wpadł mi do odtwarzacza obraz Kirka Jonesa z 2009 roku Wszyscy mają się dobrze (Everybody’s Fine). Film taki sobie, a właściwie nawet słaby, jednak musiałem go obejrzeć, bowiem główną rolę – Franka – gra tam Robert De Niro, a tego przepuścić nie mogłem żadną miarą.

I nie żałuję, bo dla tej jednej winiarskiej sceny, która pokazuje „sommelierskie” porady – doprawdy warto było. Otóż Frank, emerytowany pracownik firmy, która wytwarza kable, spodziewa się przyjazdu czwórki dorosłych dzieci na weekend. W tym celu sprząta dom, porządkuje trawnik i ścieżki oraz udaje się do sklepu na odpowiednie zakupy. Takie lepsze, specjalne. Chce kupić także wino, dlatego zahacza o właściwy dział, gdzie – faktycznie – butelek jest sporo. Nie wie jednak, co wybrać, więc pyta grzecznie pracownika: „Przepraszam, zna się pan na winach?”. „Na winach? – odpowiada „sommelier”. – Tak, to mój dział, coś nie tak?” – pyta lekko zaczepnie. „Nie – odpowiada Frank – chcę tylko kupić coś drogiego moim dzieciom”. „To nie dla dzieci” – strofuje go sprzedawca. „Ależ nie, moje dzieci już nie są dziećmi! – śmieje się Frank. – Zatem które z win byłoby najlepsze?” „Mamy tu angielskie wina z Francji… Mamy włoskie wina z całej Europy…” – stara się zacieśnić krąg poszukiwań „sommelier”.

Ostatecznie nie dowiadujemy się, co kupił Frank, bo nie jest to tematem filmu. Czy angielskie sancerre, czy może hiszpańskie amarone. Ale trzeba mieć duże pokłady siły woli, by nie spaść z fotela ze śmiechu, choć film ani nie jest o winie, ani nie jest komedią. Zapewne jednak autor scenariusza (także Kirk Jones) musiał mieć jakieś doświadczenia, a nawet i przemyślenia zawiązane z kupowaniem wina przez Amerykanów, skoro umieścił tę scenę w swoim obrazie. Być może jest to nawet dosłowna kalka wprost z życia wzięta – któż to wie, różni specjaliści pracują w sklepach.

John Milton w Raju utraconym pisał: „Długa jest droga i ciężka, która z piekła wiedzie ku światłu”. Prawdopodobnie równie długa i mozolna jest ta, która do sztuki winiarskiej wiedzie. Oraz ku rozeznaniu, co się wie, a czego nam jeszcze nie staje…