Czas Wina

czwartek, 27 maja 2010

Upadek kolegi klubowego…

Robiąc ostatnio dokumentację do dużego tekstu o winiakach na polskim rynku, zauważyłem, że zaszły tragiczne zmiany. Zniknęła nasza podpora tego segmentu – zdawałoby się nieśmiertelny Winiak Klubowy (Club Brandy Blended). Szybko skojarzyłem fakty: ostatnim wytwórcą tej wódki był warszawski Koneser, któremu ta zastrzeżona nazwa przypadła po podziale różnych marek pomiędzy sprywatyzowane wytwórnie pozostałe z dawnego Polmosu.

Kiedy dopadła mnie ta tragiczna informacja, nie mogłem w nią uwierzyć. Czem prędzej ruszyłem roztrzęsiony w miasto. Chciałem sprawdzić, czy to prawda. Wstąpiłem do kilku małych i dużych monopolowych, gdzie z wyglądu sprzedawcy wydawali się orientować w tym, co mają na półkach. W bardzo niewielu miejscach otrzymałem zdecydowaną odpowiedź: „nie ma”. W wielu innych taką, że: „w tej chwili akurat nie ma”. Dwóch sprzedawców przysięgało, że jest i rzuciło się go szukać. Jednak po chwili szamotaniny sami ze zdumieniem konstatowali: „Panie, no nie ma… A, kurde, przecież był!”.
Właśnie – był. Istniał od czasu głębokiej komuny, bo musieliśmy mieć przecież jakiś winiak na półce. A że nie mieliśmy wina do destylacji, a import był drogi i dewizowy, trzeba go było wymyślić. W dodatku z założenia miał być to produkt tani, dla ludu, nie zaś dla tych, których stać na koniaki za obcą walutę. Gdyby takie zadanie postawiono przed brandy-makerem we Francji czy Włoszech, ten natychmiast pożegnałby się z rodziną, przeczyścił swoją berettę i popełnił samobójstwo. Dla rozsądnie myślących ludzi są bowiem w życiu rzeczy niemożliwe – no, bo jak z niczego zrobić nic i jeszcze nazwać to winiakiem? I to klubowym! Czyli towarem dość ekskluzywnym.
Da się! U nas postawiono na wyrób winiakopodobny i to taki o największym kunszcie. Za takie innowacje i wynalazki – i mówię to absolutnie szczerze – absolutnie podziwiam nasz przemysł spirytusowy i pracujących tam niegdyś fachowców, jak choćby śp. pana Jana Cieślaka; korzystając z jego publikacji, uczyłem się winiarstwa, zasad destylacji i robienia domowych win i wódek. W dodatku – czego nie należy się wstydzić – wytwarzanie różnych trunków gatunkowych (w tym likierów i nalewek), naszych własnych i podobnych do najbardziej znanych na świecie sposobem domowym ma w naszym chłodnym klimacie wielowiekową tradycję.
Klubowy zrobiono więc tak: wzięto nieco importowanego destylatu winnego (raptem około 15%) i zmieszano go – mówiąc w skrócie – z wódką. Do tego dodano nalewki z bakalii (suszone śliwki, rodzynki, orzechy, migdały itp.) oraz nieco starego wzmacnianego wina (madery lub porto). I jeszcze nieco karmelu dla koloru. Całość leżakowano przez dłuższy czas, aby wszystko się przegryzło. I już mieliśmy nasz robotniczo-chłopski „koniak”.
Nigdy nie miałem dla niego wielkiej estymy, ale sobie był. Zawsze za to byłem ciekaw, kto go kupuje i z jakiej okazji. Ale nigdy się tego nie dowiedziałem. Przyznam, że będąc od małego bacznym obserwatorem różnych domowych wydarzeń imieninowo-urodzinowych, nie przypominam sobie butelki z tak charakterystyczną etykietą na stole.
Szkoda Klubowego, bo to w końcu szmat historii. Jest tylko nikła nadzieja, że Koneser nie zabrał Klubowego do grobu na amen i ktoś odkupi prawa do tej marki. Skoro przetrwały jeszcze winiaki Luksusowy i Specjalny, to może i nasz Klubowy wróci? Oby!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz