Czas Wina

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Czapka z sądu

Nieco bez echa przeszedł ostatni skandal z węgierskim dziennikarzem Péter Újem, który komentując w swoim dzienniku jakieś wino produkowane przez państwowy kombinat T. Zrt., użył określenia „gówno” oraz wyraził w dodatku zdziwienie, że ludność to pije. Naddunajski Sąd Najwyższy (sic!) na wniosek producenta skazał go na karę grzywny i przeprosiny. Sąd w Strassburgu karę uchylił i nakazał wypłatę rekompensaty dziennikarzowi.



Ciarki mnie przeszły i przechodzić nie chcą, bo za swoje winiarskie pisarstwo już dawno musiałbym dostać dożywocie lub czapkę. Pewnie jednak czapkę, dla pewności, bym nie próbował spod celi przemycać grypsów z kolejnymi opisami.
Kwieciste opisywanie win nieco mi przeszło w ostatnich kilkunastu latach, ale z zupełnie innych powodów. Otóż robienie komuś wrzut z określeń typu „zapach pod mostem w Kairze o poranku po burzy” czy „aromat meksykańskiej plaży” jest bez sensu dla kogoś, kto tam nigdy nie był, podobnie jak dla mnie porównanie czegoś do zapachów płynących z Tybetu czy z przejścia podziemnego we Władywostoku. Nigdy tam nie byłem.
Z tych samych powodów unikam też określeń zbyt wysublimowanych i osobistych, np. „płyn rozmrażający do polewania zwrotnic tramwajowych”, choć świetnie oddaje ono sedno sprawy w pewnych sytuacjach, zaś ja przez kilka lat wracałem z redakcji jednej z gazet zimnymi nocami, kiedy pracownicy MPK obficie stosowali ten preparat.
Rzadko stosuję też porównania abstrakcyjne, ale możliwe – przy pewnym wysiłku intelektualnym – do wyobrażenia. Jak choćby całkiem fajny „asfalt nadziewany grzybami”, co w przypadku pewnej grupy zupełnie popsutych win, jest opisem idealnym. Może dlatego nie używam, bo część winomanów może faktycznie nie zrozumieć intencji. Kiedyś za określenie (bardzo zresztą pozytywne) „kocie siki” dostałem od jednego z importerów faks z obelgami.
Ale „gówna” bym bronił z powodów zasadniczych. Gówno nie wymaga doprecyzowania – jest bardzo pojemne. I nie musimy dokładnie określać, który element wina jest gówniany, bo każdy jeden eliminuje dane wino w całości. W dodatku – nie ma czym zastąpić tego określenia, w sensie cząstkowym i ogólnym. Opis Úja brzmiał mniej wiecej tak: „To wino przyprawia o łzy: jest kwaśne, toporne, utlenione, powstaje ze złych produktów, z których większość to resztki. Wyczuwa się w nim czarną pleśń, zbutwiałą beczkę i nieco cukru z Szerencs.” Hm, no i jak to opisać? Pasuje tylko jedno określenie, którego właśnie użył dziennikarz.
Słowo „gówno” nie należy do podstawowych w moim codziennym słownictwie. Nie tylko winiarskim. Mało tego – pamiętam jeszcze czasy, kiedy stałem za nie w kącie. Ale w dzisiejszych czasach nie jest też niczem nadzwyczajnym. I wielu z nas używa go nie tylko wtedy, kiedy dotyczy meritum, czyli swojej leksykalnej istoty.
Pamiętam, jak kiedyś ksiądz tłumaczył mi oraz moim kumplom na religii w podstawówce, dlaczego nie powinno się używać powszechnie słowa „kur...a”. Otóż dlatego, że wypacza się w ten sposób jego podstawowe znaczenie, zaś w takim wypadku zastosować go można. Ksiądz radził jednocześnie, byśmy jednak tego nie czynili, bo jeszcze nie wiemy dokładnie, o co się rozchodzi i można kogoś urazić.
Nauki księdza przegrały z czasem i społecznym postępem, a wspomniane słowo jest nie tylko powszechne, ale – co najbardziej zaskakujące – może być też pozytywem („O kur…a! Ale zaj...e wino!” – słyszałem setki razy). W przypadku węgierskiego dziennikarza jestem pewien, że ujął on istotę sensu aż nadto dokładnie. I nawet mój ksiądz by go rozgrzeszył.

Wojciech Gogoliński